Korab na Adriatyku
*
Po prawie 20 godzinach jazdy jesteśmy wreszcie na miejscu, w pięknym
portowym miasteczku, które nazywa się Biograd na Moru i znajduje się w
środkowej części chorwackiego wybrzeża, zwanego też Dalmacją. Jestem
tutaj z Ryszardem
Matysiewiczem, inicjatorem i współrealizatorem przedsięwzięcia „Jacht
morski dla Klubu Żeglarskiego KORAB”.
Jest
ciepłe, letnie
przedpołudnie. Słychać krzyki mew i charakterystyczną melodię jaką
wiatr wygrywa na przedziwnym instrumencie składającym się z setek want,
sztagów, achtersztagów, fałów i wielu innych mniej lub bardziej
naprężonych linek. Każdy żeglarz wie, że takie odgłosy dają się słyszeć
tylko w portach jachtowych.
Nasz „Carpe Diem”,
prawie dziesięciometrowy jacht pełnomorski kołysze
się lekko i zdaje się zapraszać do krótkiego chociaż snu na wygodnych
kanapach w messie po trudach długiej podróży. Szkoda nam jednak czasu i
od razu zabieramy się do pracy. Jacht kupiony kilka tygodni temu nie
jest nowy i wymaga kilku drobnych napraw, zanim będzie mógł wyjść w
morze. Mamy sporo szczęścia, bo wszystkie przywiezione z Polski części
pasują i działają bez zarzutu. Silnik (Volvo Penta) „pali na
dotyk”, ale dla pewności sprawdzamy to kilka razy. Nie można sobie
pozwolić na żadne niespodzianki podczas rejsów, które czekają nas tego
lata. Trudno sobie nawet wyobrazić sytuację, że silnik nie da się
uruchomić przed wejściem do portu. Obliczono, że przeciętny rekreacyjny
morski jacht żaglowy pokonuje ok. 80 % drogi „na żaglach”, jednak te
pozostałe 20 %, to bardzo ważne manewry wyjścia z i wejścia do portu,
pływanie po wąskich akwenach np. wejście w deltę rzeki, czy chociażby
sytuacje kiedy przestaje wiać wiatr i trzeba dopłynąć do wyznaczonego
celu.
Sąsiadujący po naszej lewej burcie duży
jacht motorowy służy chyba swoim właścielom (Austriakom) jako hotel na
wodzie, bo widniejący na nadbudówce odcinek viniety ma datę "2005". Po
prawej też duża motorówka a jej armatorem, sądząc po banderze są
Włosi. Nie wiadomo czy stacjonują tu na stałe, czy przypłynęli tylko na
kilka dni.
Zadowoleni z naszych mechanicznych umiejętności przygotowujemy sobie w
jachtowym kambuzie obiadokolację i teraz dopiero czujemy zmęczenie.
Szybki prysznic w portowej łaźni i wskakujemy do śpiworów. Jeśli ktoś
mówi, że trudno jest zasnąć na nowym miejscu, powinien spróbować na
jachcie, nie doliczy do 10 baranów i będzie spał jak dziecko.
O świcie budzę się i postanawiam wyjrzeć na zewnątrz. Nachylenie trapu
od kei w kierunku jachtu jest dużo większe, niż było wieczorem. Z
niepokojem zaglądam do zęzy i stwierdzam, że jest sucho, więc wody
chyba nie nabieramy. Wychodzę jeszcze raz na pokład i dostrzegam, że
inne jachty też stoją niżej, a więc jest prawie 30-centymetrowy odpływ.
Wracam do swojej koi i dziękuję sobie, że nie obudziłem kapitana, bo
miałby pewnie ze mnie niezły ubaw. Wstajemy około ósmej rano i okazuje
się, że poziom wody wrócił do wczorajszego poziomu, a bezchmurne niebo
zwiastuje dobrą pogodę na pierwszy rejs naszym pogromcą morskich
przestrzeni. Poranna toaleta, śniadanie, przegląd żagli i całego
olinowania zajmuje nam około dwóch godzin.
Wreszcie słyszę to na co czekałem od samego przyjazdu –„no to
odpływamy”. Rzucamy cumy i powoli „na silniku” ruszamy portowym kanałem
w kierunku główek portu. Kiedy po obu burtach mamy trochę więcej
przestrzeni odkładam bosak i chwytam kamerę, żeby sfilmować pierwsze
wyjście w morze. Mijamy główki portu i od razu czujemy na policzkach
to, co do żeglowania jest niezbędne – ciepły, niezbyt silny wiatr. Po
kilku minutach, kiedy jacht jest już w bezpiecznej odległości od
wejścia do portu i ustawia się dziobem do wiatru, spodziewam się
komendy „przygotuj żagle do postawienia” i potem „żagle staw”, a słyszę
„no dobra, stawiamy żagle”. Jak się później miałem okazję przekonać,
takie jest właśnie pływanie z Ryszardem, bez stresu, bez zbędnych
proceduralnych komend, z możliwością pytania o wszystko.
Stawiamy grota (żagiel główny), potem foka (przedni żagiel pomocniczy),
który tutaj nazywa się genuą i za chwilę milknie silnik. Zaczynamy
żeglować. Słychać tylko plusk ciętej dziobem wody, lekki szum wiatru i
teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że nie są to wystarczające słowa do
opisania tej pięknej muzyki, którą zna każdy żeglarz. Mam wielką ochotę
poprosić o miejsce za sterem, ale kiedy patrzę na trudny do opisania
wyraz twarzy kapitana, pełen radości, dumy z osiągniętego celu i czegoś
jeszcze … nie śmiem zakłócać tego nastroju i … fotografuję.
Mijamy co chwilę jakąś wyspę, mniej lub bardziej porośniętą
śródziemnomorską odmianą kosodrzewiny (nazwę wymyśliłem na okoliczność
braku wystarczającej wiedzy o roślinności śródziemnomorskiej), a na
każdej z nich jest przynajmniej jedna lampa (latarnia) nawigacyjna,
świecąca po zmroku specjalnym kodem świetlnym, łatwym do
zidentyfikowania na mapie w czasie nocnej żeglugi. Pierwszy raz w życiu
płynę jachtem, na którym fok ma większą powierzchnię od grota i to
chyba głównie od niego zależy z jaką szybkością płyniemy. Teraz
przemieszczamy się z prędkością 6-7 węzłów (1 węzeł = 1 mila morska na
godzinę) przy wietrze 3 st. w skali Beauforta. Mile zaskakuje nas
szybkość i sprawność manewrowa jachtu. Ciągle płyniemy jednym halsem
(kurs w stosunku do kierunku wiatru), nieznacznie tylko skręcając przy
omijaniu kolejnych wysp. Trzeba wtedy oczywiście luzować lub wybierać
żagle, co przy takiej powierzchni i wietrze jest możliwe tylko przy
pomocy kabestanu.
Mogę też posterować do woli, co okazuje
się bardzo przyjemnym ale i odpowiedzialnym zajęciem, o czym miałem się
przekonać w drodze powrotnej. Po kilku godzinach żeglugi znaleźliśmy
się 11 mil morskich od naszego portu i naszym oczom ukazuje się gładki
horyzont. Jesteśmy na pełnym morzu. Tutaj fala jest już znacznie
większa i „bujanie” oczywiście też. Czas zawracać, żeby przed nocą
zdążyć do portu.
Wracamy bejdewindem (kurs ok. 40-45 st. do kierunku wiatru) i przy
omijaniu kolejnych wysp kilkakrotnie zmieniamy hals. Dmucha coraz
mocniej i przy wietrze 4-5 st. Beauforta płyniemy 7-9 węzłów.
Przechylony blisko 40 stopni jacht i rozbryzgująca się fala, wpadająca
co chwilę na pokład nie nastraja mnie już tak radośnie jak na początku
rejsu. Pytam nieśmiało, czy nie należało by zrefować (zmniejszyć
powierzchni) żagli, ale kapitan twierdzi, że nie ma potrzeby i żeby
poczuć się pewniej powinienem posterować. Mając absolutne zaufanie do
doświadczonego kolegi nie śmiem odmówić i okazuje się, że przy sterze
diabeł jest dużo mniej straszny. Dopiero teraz dowiaduje się, że sam
balast naszego jachtu (umieszczony w kilu i dolnej części kadłuba) waży
prawie 1,5 tony. Nie mają tego jachty śródlądowe, a sam miecz nawet
dość ciężki nie wystarcza do utrzymania żaglówki w pionie przy bardzo
silnym wietrze.
Po powrocie do portu czeka nas jeszcze mycie pokładu, a potem lampka
dobrego, chorwackiego wina w portowej tawernie, przy której wspominamy
długie przygotowania do tego, co dzisiaj mieliśmy okazję przeżyć.
Następnego dnia wypływamy około południa i bierzemy kurs na wyspę
Pakoštane. Zamierzamy potestować manewry na silniku, zrobić kilka fotek
z pontonu i wykąpać się morzu. Pogoda jak na zamówienie, słońce w
zenicie, słaby wietrzyk i niezbyt duża wilgotność powietrza, doskonała
do fotografowania. Po kilkunastu minutach znajdujemy się pomiędzy wyspą
Pakoštane, a małą niezamieszkałą wysepką na zachód od Biogradu. Za
burtę idzie napompowany wcześniej ponton, w którym wyposażony w kamerę
i aparat fotograficzny za chwilę zajmuję miejsce. Uwiązany na
50-metrowej lince ponton szybko oddala się od jachtu, a Ryszard
wykonuje kilka ostrych manewrów, abym miał możliwość pofimowania i
zrobienia kilku fotek naszemu "Carpe Diem" pod pełnymi żaglami. Po
sesji zdjęciowej ponton przywiązujemy "na krótko" do drabinki
kąpielowej, zrzucamy żagle i na silniku płyniemy w kierunku małej
wysepki. Żeby się za bardzo nie napracować przy wyciąganiu kotwicy,
ustawiamy sonar na 8 metrów i kiedy daje się słyszeć przerywany sygnał
rzucamy kotwicę.
Miejsce wydaje nam się idealne do kąpieli, więc zrzucamy ubranie i
pierwszy do wody wskakuje kapitan, a ja postanawiam zrobić jeszcze
kilka fotek. Po kilku minutach, kiedy też mam zamiar zejść do wody,
słyszę od Ryszarda "chyba jest tu jakiś prąd", mówię "aha" i
fotografuję dalej. Po chwili widzę, że Ryszard płynie kraulem od strony
rufy, ale dystans pomiędzy nim a jachtem wcale się nie zmniejsza i w
końcu krzyczy "puść mi
ponton, bo chyba nie dopłynę". Natychmiast odwiązuję linkę i widzę jak
ponton bez mojej pomocy szybko oddala sie od jachtu w kierunku
Ryszarda. Teraz dopiero zdaje sobie sprawę jak silny musi być ten prąd,
który początkowo zlekceważyłem. Zmieniamy się na pokładzie i teraz ja
zanurzam się w wodzie, ale pływam tylko wzdłuż linki pomiędzy jachtem a
pontonem. Po kąpieli obserwujemy przepływający z dość dużą szybkością
prąd i zastanawiamy się, co by było gdybyśmy obaj jednocześnie
wskoczyli do wody i oddalili się od jachtu. Mogłoby nie starczyć sił na
dłuższe zmaganie się z żywiołem.
Na ostatniej fotografii widać "dowód
naukowy" na istnienie tego morskiego prądu. Jacht stojący na kotwicy
zawsze ustawia się dziobem do wiatru, a nasz stoi do wiatru bokiem, co
widać patrząc na banderę, która spełnia tutaj rolę wiartowskazu.
Pomanewrowaliśmy sobie jeszcze trochę "na silniku" i
skierowaliśmy się w kierunku portu, aby zjeść obiad i przygotować się
do długiej podróży powrotnej. Tak zakończyło się pierwsze pływanie na
naszym "Carpe Diem". Dla mnie był to drugi wyjazd do Chorwacji i
pierwsze doświadczenia w żeglowaniu po Adriatyku.
Autor relacji - Zygmunt Szelech
*Jest to rozwinięcie artykułu, napisanego do
tygodnika Grot (nr 16 z 14 września 2007).
|
|