Z Baru (Montenegro) do Aten (Greece).
  _____________________________________

Główna
Galeria
Flota
Kontakt
Rejsy

Z „Carpe Diem” w świat….

      Celem wyjazdu do Montenegro było przygotowanie jachtu „Carpe Diem” do pływania w sezonie 2008 r. Zadaniem naszym było przede wszystkim zamontowanie silnika stacjonarnego, który zimą tego roku został wymontowany i przewieziony do Polski, aby poddać go generalnemu remontowi. Do prac nieco mniejszego kalibru można zaliczyć montaż windy kotwicznej, GPS-a, lazy jack’a, bimini topu, jak też przyklejenie teaku w kokpicie.

 

    Trochę czasu zabrało nam załadowanie całego sprzętu. Zabieramy ze sobą również nowy ponton z silnikiem Honda 2,3 KM, prowiant, nasze osobiste bagaże. Nie wiem jak koledzy, ale ja sprawdziłem czy aby mam fotografię mojej żony i dzieci, która towarzyszy mi w każdej podróży po Europie. Jeszcze ostatnie pocałunki i uściski dłoni z Halinką, moją żoną, Zbyszkiem i Zygmuntem – osobami, które pomogły nam skutecznie wypełnić całą przestrzeń bagażową busa. Startujemy o 10.00  7czerwca 2008r. z osiedla Satuń w Radzyniu Podlaskim. Do Kocka jedziemy w trzyosobowym składzie, gdzie dosiada się do nas jeszcze dwóch członków załogi. W Radomiu mustruje ostatni załogant. Teraz czas i pora przedstawić wszystkich uczestników tego całego zamieszania:
  • Henryk – właściciel i kierowca busa marki Mercedes

  • Rysiek – inicjator wyprawy

  • Tomek – chcący przeżyć przygodę na jachcie

  • Janusz – miłośnik wody i żeglarstwa

  • Mirek – podróżnik

  • Jurek – piszący te słowa

    Już z góry zostało ustalone, że „ty” czyli ja siedzę na prawym siedzeniu obok kierowcy, co oznacza „0” alkoholu. Drugiego wyboru dokonaliśmy w bardziej demokratyczny sposób. Było to stanowisko „ministra finansów”, które przypadło Tomkowi – za nim przemówił fakt długoletniego obcowania z dużą forsą (jest zarządcą campingu „MARTA” nad Jeziorem Firlej w Firleju).


    Podróż nasza prowadzi przez Słowację, Węgry, Serbię. W czasie drogi oczywiście robiliśmy pamiątkowe fotki (co widać). Duże wrażenie wywarła na nas Serbia. Jej górzyste ukształtowanie terenu i widoki, które jawiły nam się podczas jazdy – budziły pełny zachwyt. Do Baru w Montenegro przyjeżdżamy w niedzielę wieczorem. Po  przeładowaniu części ekwipunku na łódkę idziemy zwiedzić miasto. Zaczynamy, jak sama nazwa sugeruje – od baru, których tutaj jest znaczna (żeby nie powiedzieć ogromna) ilość. Po zwilżeniu ust na jacht wracamy o bardzo przyzwoitej, jak na zwyczaje tu panujące, porze (godz.1.00). Albowiem miasto zaczyna swoje „dzienne życie” po godzinie 18.


Jest poniedziałek, po śniadaniu bierzemy się do roboty. Nie ma lekko. Warunki pogodowe 30-36 C i pełne słońce wymuszają na nas częste uzupełnianie płynów w organizmie. Gustujemy w napoju żeglarzy. Kupujemy piwo w 2-litrowych butelkach za całkiem przyzwoitą cenę – 1,3 euro.

Ilość pracy, którą musieliśmy wykonać i jej specyfika oraz warunki, w których przyszło nam działać – to wszystko złożyło się na to, iż dopiero 14 czerwca możemy zrobić coś przyjemnego dla siebie.

Sobota 14 czerwca, godzina 4.00 pobudka. Ostatni klar na łódce. Z powodu porannej burzy nasze wyjście w morze opóźniło się nieco. Główki portu w Barze mijamy o 7.00. Na tę chwilę szczególnie czekali Tomek i Janusz, dla których jest to pierwsze obcowanie z tak dużą wodą. Bierzemy kurs na Ateny (Grecja).

Teraz jako załoga pełnomorskiego jachtu pełnimy stanowiska:

Kapitan – Rysiek

I oficer – Jurek

Nawigator – Mirek

Kook – Janusz

Ochmistrz – Tomek

Adriatyk przywitał nas wiatrem 3 B i dość długą i łagodną falą. Wraz z oddalaniem się od brzegu Montenegro wiatr przybierał na sile (4-5 B) i fale nieco się wyostrzyły. Płyniemy pod pełnymi żaglami, a radość w nas jest wielka. Taka sytuacja utrzymuje się do końca dnia. Z braku czasu nie zawijamy do Albanii, nadchodzi noc. Próba zaświecenia świateł nawigacyjnych kończy się automatycznym wyłączeniem GPS-a. Okazuje się, że jest duży spadek napięcia w układzie elektrycznym. Rezygnujemy ze świateł na rzecz GPS-a. Księżyc w pełni i to on teraz „robi” za busolę. -„Grota zrzuć”- pada komenda. Tę czynność sprawnie mimo ciemności wykonuje reszta załogi (ja stoję przy kole sterowym). Z chmury, którą mamy za rufą widać błyski, a po godzinie „fajerwerki” ukazują się również z lewej i prawej burty.


 Wiatr się wzmaga i morze przybiera na sile. Jest środek nocy i wieje jeszcze silniej. Refujemy foka do połowy. Przed dziobem mamy ogromną chmurę, pod którą zmierzamy, wiatr mamy od rufy a dokładnie płyniemy prawym baksztagiem. Ubrani jesteśmy w sztormiaki i oczywiście mamy założone kapoki. Jest już „siódemka”. Decydujemy o zrefowaniu foka mniej więcej do 1/3 powierzchni tak, aby zachować manewrową zdolność jachtu. Teraz zdecydowaliśmy założyć ostatni element ubioru żeglarza w trudnych warunkach. Wyposażamy się dodatkowo w specjalne szelki zabezpieczające nas przed wypadnięciem za burtę, bo to w tych warunkach jest możliwe. Zabezpieczamy się linką, której jeden koniec mocujemy za pomocą karabińczyka do szelek, a drugi do jakiegoś stałego elementu jachtu. Mimo tak małej powierzchni foka prędkość mamy dość znaczną – 9 węzłów (1 węzeł = 1 mila morska na godzinę). Z wyjątkiem kapitana, reszta załogi siedzi w kokpicie – wszyscy milczą… tak się dzieje przez dłuższy czas. Daje się odczuć tak swoistą atmosferę wyczekiwania. Domyślałem się – bo nikt o tym nie mówił – że wszyscy marzymy tylko o jednym – o nadejściu świtu. Korzystając ze sposobności, robię znak krzyża i w myślach odmawiam krótką modlitwę.


Dopiero po dwóch dniach w całkiem luźnej rozmowie dowiedziałem się od Tomka i Janusza, że mocno całą tą sytuację przeżyli. Całkiem dużą dawkę pewności odebrał im mój znak krzyża a ja myślałem, że moja modlitwa pozostała niezauważalna – myliłem się. Pytali mnie – czy ja też się bałem – „oczywiście” odpowiedziałem. Dopiero dużą nadzieję dał nam kapitan. Wychodząc z messy na pokład, wychylił głowę i powiedział: -„O! jeszcze nie taka duża fala”. Doczekaliśmy się upragnionego świtu. Na twarzach naszych pojawiły się uśmiechy. Ktoś zażartował: -„Teraz to i za burtą byłoby przyjemniej”.

Wraz z nastaniem dnia, morze znacznie się uspokoiło. Jest mocne słońce i temp. 30ºC – to pozwoliło nam odetchnąć z ulgą. Około południa na trawersie lewej burty mamy jeszcze Albanię. Nadszarpniętą w nocy przyjemność i frajdę żeglowania przywraca nam ławica delfinów. Najwyraźniej chciały pokazać nam swoiste show. Parami lub trójkami tuż pod powierzchnią wody pływały od rufy w kierunku dziobu i po przecięciu naszego kursu wyskakiwały z wody, fundując nam przy okazji wspaniałe widowisko, które trwało około 10 minut.


Tego dnia trzy razy nas odwiedzały, świetnie się bawiąc. O zmierzchu zawinęliśmy na grecką wyspę Korfu. Marina (port jachtowy) duża i piękna – pięknem jednostek, jakie tu cumują. Następnego dnia małe zwiedzanie wyspy. Oczywiście nie mogliśmy odmówić sobie skorzystania z tutejszej kuchni. Kosztowaliśmy potrawę z mięsa baraniego (gyros), popijaliśmy dobrym chłodnym piwem. Mnie osobiście zadziwił fakt, iż tutaj kufle do piwa się mrozi.
    O 17.00 żegnamy Korfu i kierujemy się do Aten wpływając na M. Jońskie. Przy spokojnym morzu płyniemy całą noc. Rankiem podpatrujemy kursy promów, zakładając, że one tak jak i my płyną w kierunku Kanału Korynckiego. Płyniemy na silniku. Po lewej burcie zostawiamy wyspę Lefkadę a po prawej mamy dużą wyspę Kafalonię. Jakiś czas płyniemy – ster lewiej i „wciskamy” się pomiędzy wyspę Itaka a przylądek Mesolougi. Jesteśmy w Zatoce Patraskiej. Jest południe – morze 0ºB, kompletna flauta. Słońce w pełni, temperatura 36ºC – „kąpiel?” – „czemu nie!”


Janusz pyta Ryśka - „jak głęboko?”, na co pada odpowiedź: „jakie to ma znaczenie czy 4 czy 400 m”. Trafił – w tym miejscu najbliższym lądem było dno na 403m, bo od wyspy Itaka byliśmy około 5 Mm. Jacht w dryfie. Kąpiel jest wyśmienita, woda ciepła, robimy fotki a niektórzy jak delfiny opływają dziób.


Wszystko co dobre, a w tym przypadku również przyjemne, szybko się kończy. Wchodzimy na pokład i oczywiście bierzemy słodkowodny prysznic, gdyż zasolenie tego akwenu jest tak duże, że po wyschnięciu na ciele pojawia się biały nalot z soli. „Palimy” motor, a za sterem sam kapitan. Kładę się na dziobie (w tej wyprawie pierwszy raz). Słońce nie daje o sobie zapomnieć, więc po paru minutach wstaję. Mimo woli patrzę w lewo – „i co?”, na „11” widzę jak kursem przeciwnym w odległości 1/4 kabla wyłania się „coś”… Płetwa grzbietowa cyklicznie pojawia się i znika (jak murzyn na przejściu dla pieszych). Ocena jest jednomyślna (jak na X Plenum KC PZPR) – REKIN !!! Najwyraźniej nie byliśmy jego celem, więc nie zmieniając kursu odpłynął sobie - emocje opadły.

Tak się jakoś „stało”, że przed dziobem ukazał nam się most Rio-Antirio. Widzimy jego filary i liny utrzymujące pomost. Bez znaczenia jest fakt, że płyniemy przez około 4h, mając 5 węzłów – wciąż mamy do niego daleko. Po komendzie „cała na przód” po pewnym czasie „łapiemy” go w obiektywy aparatów tuż przed zmierzchem – stąd nie najlepsza jakość zdjęć. Przepływając pod nim czuło się jego potęgę i mocny podmuch wiatru od rufy. W jupiterach własnego oświetlenia naprawdę wygląda imponująco i jakby z filmu scence fiction. Za mostem utrzymuje się wiatr 2 B, więc stawiamy foka. Po obu brzegach rozciąga się miasto Patra. Ilość świateł i powierzchnia podpowiadają nam, że jest to miasto około 100-tysięczne. W oddali widać jasne światło latarni świecące 360º. Płyniemy prawą stroną szlaku wodnego. W porcie stoją masowce, które są rozładowywane. Jesteśmy 2 kable od kei. Nagle – stało się !!! Na trawersie latarni miecz naszego jachtu zahaczył o dno – jesteśmy na mieliźnie. Błyskawicznie zareagował Mirek, który zrzucił foka – a ja w tym czasie uruchomiłem silnik. Luzujemy szot grota tak, aby bom ustawić prostopadle do kadłubu jachtu. Wszyscy na prawą burtę (ja stoję za sterem) i trzymając się bomu oraz want robimy sztuczny przechył. Tu waga Tomka i Janusza (odpowiednio 110 i 100 kg) były dla nas naszym „być albo nie być”. „Udało się!!!”. Po zwrocie 180º jakiś czas płyniemy. „No może wystarczy…”. Daję sterem o 90º w prawo i za moment mamy „powtórkę z rozrywki”. Zaprawieni w bojach dajemy sobie z tym radę, oczywiście przy użyciu naszych dwóch „najmocniejszych” punktów reagowania kryzysowego. Teraz już jesteśmy bardzo czujni i patrzymy na każde światełko – z brzegu, pław, latarni, jednostki pływającej a nawet papierosa. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że cała 5-osobowa załoga to żeglarze z klasą (zero papierosów). To dopiero jest skład ! – naśladownictwo wskazane. Po postawieniu foka - „motor stop”. Reszta nocy minęła bez niespodzianek. Z uwagi na stan Zatoki Korynckiej i temperaturę powierza, niektórzy śpią na pokładzie.


 Nazajutrz około południa jesteśmy w bezpośredniej bliskości Kanału Korynckiego. W tym kanale ruch odbywa się wahadłowo i aby wejść musimy poczekać około 2 godzin. Cumujemy do nabrzeża słynnego miasta Korynt. Jest upał, ale to wcale nie przeszkadza nam w poszukiwaniu legendarnych „Cór Koryntu”. Może kiedyś były tu „Córki”, ale teraz spotkaliśmy już tylko „Mamy Koryntu” – spóźniliśmy się, a szkoda… Płynięcie Kanałem to nie lada gratka. Ma on 6 km długości, do 70m wysokości, 20-24m szerokości i do 7 m głębokości.


Tak w dużym skrócie można powiedzieć, że łączy on Morze Jońskie z Morzem Egejskim. Za jego przyczyną „droga” do Aten jest krótsza o około 400 Mm, gdyż nie trzeba opływać Półwyspu Peloponez, który teraz stał się wyspą. Za kanałem zaczyna się Zatoka Sarońska. Do Aten mamy około 35 Mm. Drogę tą pokonujemy jeszcze tego samego dnia. Przed zachodem słońca jesteśmy na redzie portu – panuje tutaj ruch jak na Marszałkowskiej.


O godzinie 20.00 wchodzimy do portu Kalamaki w Atenach.

Relacjonował: Jerzy Próchnicki.
Zdjęcia: Jerzy Próchnicki, Ryszard Matysiewicz, Janusz Zdunek
, Tomasz Bogusz.